Kolejna część GEOpyratonu i kolejna okazja do wyruszenia w podróż. Teoretycznie małą, bo to blisko, ale jeśli odpowiednio użyć wyobraźni, to można w tym czasie przejechać naprawdę kawał świata. Zaraz po wyjściu z domu uderza w nas fala chłodu. Chodniki pokrywają się nieśmiało prószącym śniegiem, robi się ślisko na drogach. Prawie jak w Skandynawii. W tej sytuacji przydałoby się coś na rozgrzewkę. Dotrzemy i do cieplejszej części świata, jeszcze chwila. Wystarczy dojechać na Rondo Rataje. Tam atmosfera gorąca jak Dżakarcie. Wszędzie pełno samochodów, kierowcy pozdrawiają się serdecznie klaksonami i wymieniają uprzejmości niczym posłowie w polskim sejmie. Odpocząć od tej indonezyjskiej atmosfery można dopiero bliżej współrzędnych eventu. Tu krótki spacer po oblodzonym chodniku, a na horyzoncie widok szkoły, w której Diks opowiadał nam niegdyś o kanadyjskich Inuitach. Podobno tak, jak u nas w styczniu, jest u nich w lipcu. Mogliśmy poczuć więc dzisiaj również lato północnej Kanady. Gdy wydawało się, że dotarliśmy już prawie na miejsce, zastały nas tereny pozalewane niczym Wenecja, albo jakieś wyspy na Pacyfiku w dobie globalnego ocieplenia. Ale nie z takimi trudnościami radzili sobie keszerzy, więc wkrótce bez problemu doszliśmy do dwóch majestatycznych lokomotyw i wagonu Warsa (niestety nieczynnego, więc o jajecznicy i piwie mogliśmy zapomnieć). Przy lokomotywach jeszcze krótka podróż do równoległej rzeczywistości OC po, a jakże, kesza i już byliśmy na miejscu, czyli na stacji Poznań-Żegrze. Nareszcie przerwa w podróży. Daimona przygotowała posiłki w postaci (jeszcze ciepłego!) ciasta, a Szamanos przywiózł butelki z bąbelkowym napojem. Tak bez powodu przywiózł? No pewnie, że nie! Wraz z butelkami dotarła do nas wiadomość, że mały Ignaś, przyszły pogromca Dadoskawiny, odbył właśnie swoją najdłuższą, bo pierwszą podróż w życiu, z miejsca narodzin do domu. Wypiliśmy więc za szczęśliwe życie Ignasia, pogadaliśmy o... tak, zgadliście, o podróżach i mogliśmy udać się w tę ostatnią dzisiaj, kończącą każdą przygodę, podróż do domu. Ale nie można nie wspomnieć o jeszcze jednej, cichej bohaterce eventu, która niewątpliwie przegoniła nas dzisiaj w pokonanych kilometrach. O małej żółtej piłeczce Meli, która przez cały event krążyła wokół nas niczym elektron. Bierzmy przykład z tej małej piłeczki i również pokonujmy kilometry, podróżujmy, zwiedzajmy i dajmy zarobić koncernom paliwowym.
Tekst: Fidellino
fot: valentin02