Przejdź do głównej zawartości

Shagarth999 i breathingshadow w Amsterdamie

Pomysł wyjazdu do stolicy Holandii pierwotnie nie miał związku z geocachingiem. Narodził się niecałe trzy lata temu, gdy jeszcze nie znaliśmy tej formy spędzania wolnego czasu. Dotarło do nas wówczas, że rok 2018 będzie dla nas szczególny. Obaj obchodzimy w tym roku czterdziestkę, a w dodatku przyjaźnimy się od 25 lat. Postanowiliśmy uczcić ten podwójny jubileusz, fundując sobie kilkudniowy wypad do Amsterdamu, bez żon i potomków. Przy okazji zorganizowaliśmy event zatytułowany „40/25 in Amsterdam”.
Do Amsterdamu dotarliśmy w czwartek, 12 kwietnia, lecąc z Poznania przez Warszawę. Na początek należało pozbyć się bagaży, a że nasz hotel znajdował się bardzo blisko centrum, maszerując do niego zgarnęliśmy trzy pierwsze kesze. Zaraz potem udaliśmy się na zwiedzanie Muzeum Van Gogha, załapując się na jedne z ostatnich biletów dostępnych na ten dzień. Kolekcja obrazów imponująca, choć nie należymy do szczególnych koneserów tej formy sztuki. Obejrzeliśmy kilka obowiązkowych pozycji, ale z pewnością na długo zapamiętamy obraz pt. „Jedzący kartofle”, przy którym zebrało nam się na żarty (niekoniecznie mające związek z GEOPyrą). Po muzeum przyszła kolej na długi spacer połączony z keszowaniem. Niektóre skrytki umieszczono dość perfidnie, nie dbając zbytnio o maskowanie. Ciasna zabudowa miasta stawia do dyspozycji wiele zakamarków, ale po centrum praktycznie non-stop kręcą się turyści, więc nie dziwi fakt, że kesze często giną. Dwa dni przed naszym przyjazdem dezaktywowano chociażby siedem skrytek, które mieliśmy na celowniku.

Po obiedzie przyszła pora na zwiedzanie Browaru Heineken i trzeba przyznać, że jest to atrakcja obowiązkowa dla każdego miłośnika złocistego napoju. Kto zwiedzał nasz poznański Browar Lech, ten z pewnością dojdzie do wniosku, że Holendrzy historię swojego piwa przekazują dużo ciekawiej, nie stroniąc przy tym od nowinek technologicznych. Po wyjściu z browaru udaliśmy się na kolejny dłuższy spacer wzdłuż kanałów, tu i ówdzie fotografując rozmaite barki mieszkalne czy egzotycznie wyglądające rowery. Do wieczora wpadło kolejnych kilka keszy, ale też pojawiły się pierwsze na tym wyjeździe DNFy. Ponieważ byliśmy na nogach od czwartej rano, dzień zakończyliśmy stosunkowo wcześnie…
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy sobie sporo atrakcji i wypadało zacząć od sutego śniadania. Nasz wybór padł na omlet „Dutchie” przyrządzany przez wielkiego faceta w fartuchu z napisem „Eggspert”. Po posiłku szybciutko przetransportowaliśmy się do Muzeum Narodowego (Rijksmuseum) zlokalizowanym w ogromnym, kilkupiętrowym gmachu. Najwięcej zwiedzających przyciągały obrazy Rembrandta, ale my woleliśmy podziwiać ekspozycje związane z epoką kolonialną. Zgromadzono tu rozmaite trofea z różnych zakątków świata, mnóstwo broni oraz żeglarskie technikalia świadczących o tym, jak wielką potęgą morską była niegdyś Holandia. Po zakończeniu zwiedzania udaliśmy się w kierunku Dzielnicy Czerwonych Latarni, gromadząc po drodze informacje potrzebne do podjęcia kilku skrytek. Tego dnia keszowanie zupełnie nam nie wychodziło.
Pierwsza skrytka padła naszym łupem dopiero późnym popołudniem. W międzyczasie zjedliśmy śledzia w bułce i frytki z majonezem, zwiedziliśmy Oude Kerk (najstarszy kościół w Amsterdamie) i Muzeum Prostytucji oraz zaliczyliśmy obowiązkową wizytę w najsłynniejszym coffee-shopie Bulldog. Po zakamarkach słynnej dzielnicy oprowadził nas 9-etapowy mulciak mający ponad siedemset polubień. Spacer był ciekawy, ale na finale okazało się, że pojemnika brak. Wielka szkoda, że najpopularniejszy kesz w mieście nie bywa odpowiednio często serwisowany. Do Dzielnicy Czerwonych Latarni powróciliśmy jeszcze wieczorem, by poczuć klimat tego wyjątkowego miejsca. Podsumuję to krótko: byliśmy pod wrażeniem!
Dzień trzeci, to oczywiście event, więc po śniadaniu szybciutko przejechaliśmy tramwajem w okolice Rijksmuseum i ustawiliśmy się przy fontannie obok napisu „I AMsterdam”. Pierwszy uczestnik pojawił się tuż po chwili, po nim dołączali kolejni. Poza nami w evencie wzięło udział czworo Holendrów, dwoje Finów i dwoje Brytyjczyków. Jak to na evencie, trochę pogawędziliśmy, wymieniliśmy kilka TB i rozdaliśmy okolicznościowe drewniaki, które wszystkim bardzo się spodobały. Miło było przekonać się, że GEOPyra jest coraz bardziej znana w świecie. Jedna z uczestniczek doskonale kojarzyła grupę z jakiegoś eventu (chyba w Hiszpanii) i miała ze sobą nawet ulotkę z naszym logiem. Szkoda, że przed wyjazdem zapomnieliśmy pożyczyć od udasha oficjalną flagę, bo dzięki niej nasze grupowe zdjęcie zyskałoby większą wagę.

Resztę soboty spędziliśmy już na spokojnie. Powrót do kraju wypadał nam w niedzielę rano, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu, by zwiedzić co się da (polecamy zrobione na wesoło Muzeum Seksu) i zakupić kilka pamiątek dla bliskich. W ścisłym centrum wyzbieraliśmy praktycznie wszystkie dostępne kesze, więc po kolejne musieliśmy się już nieco oddalać, odkrywając przy okazji rozmaite ciekawe miejsca, do których turyści normalnie nie trafiają. Nie udało nam się niestety zrealizować planu minimum w postaci 25 znalezień. Do tego wyniku zabrakło nam tylko jednej skrytki. Pobyt w Amsterdamie niemniej należy uznać za bardzo udany i z pewnością będziemy go długo pamiętać.
Darek
a.k.a.
breathingshadow

Ps: szaci
udashsześćdziesiątydziewiąty