TATRY - Kotlina Kłodzka
7 sierpnia (niedziela):
W zasadzie nic ciekawego. 23.45 pakujemy graty, siebie i dwa rowery do pociągu relacji Poznań - Zakopane by nazajutrz dotrzeć do podnóża Tatr.
8 sierpnia (poniedziałek):
Na dworcu (9.00) w Zakopcu umówione spotkanko z Tomkiem i Jego Mamą, ceremonialnie przykazanie flagi GEOpylandii i kawka po słabo przekimanej drodze. Kierujemy się pod jebitną górę ku Morskiemu Oku i przejściu na Łysej Polanie. Przed nami dobrych 40 km pod górę a obciążeni jesteśmy jak smoki (każdy sakwy i jeszcze wór z namiotem i innymi udogodnieniami, który trzeba ciągnąć ze sobą - nigdy nic nie wiadomo).
Jak widać na focie odnajdujemy całkiem zacne miejsce na zupę czosnkową i browar. Kierujemy się na Słowacką stronę Tatr by pokonać podjazd pod Strybske Pleso - najwyższą wiochę w tamtych górkach. Na obwodnicy tatrzanskiej robimy przystanki by troszkę pokeszować. Wszystko w kordach i dzięki kolejnym "celikom" najtrudniejsza wspinka na trasie podróży idzie jak po maśle. Od kesza do kesza pod górę aż do awarii łańcucha który sie po prostu skręcił. Zakup nowego nie przynosi rezultató. Konieczny okazuje się zjazd do popradu (13 km z górki) i bez pedałowania by w jednym z serwisów założyć nowa kasetę na tył. Trudno. Pociągiem podjeżdżamy do miejsca przerwania trasy by znaleźć nocleg na posesji byłego słowackiego kolarza. Oczywiście jak fart to fart bo nocleg znajdujemy za wstawiennictwem barmana. Klasyk. W 10 minut i trzymamy w rękach klucze do mieszkania. Po 84 km zasypiamy jak stonki.
9 sierpnia (wtorek):
Rano budzi nas starsza pani pielęgnująca rabatki. Pogadalim, kawy napilim i w drogę. Podjazd pod Strybske Pleso nie należał do najłatwiejszych. Ukoronowanie stanowił poziom jeziora z którego widzimy panoramę na południową część najwyższego pasma w tym rejonie. Rysy i Krywań na wyciągnięcie ręki a my na rower i w dół do Liptowskiego Mikulasza - całe 35 km ostrej jazdy z całej epy z góry.
Po drodze oczywiście keszowanko czyli wyciąganie piskląt z budki dla ptaków. Jeden z fajniejszych keszy i bardzo ale to bardzo starannie wykonany. FAV jak malowany. Lądujemy na noclegu u przemiłego Słowaka - odpala nam naleweczkę i daje dyspensę na balety. Rano trzeba wstać. My nie odpuszczamy i idziemy na browar czyli jak codzień.
10 sierpnia (środa):
Kierunek Milówka. 80 km w strugach deszczu z przerwami na ciepłą herbate w przydrożnych knajpach. O zupach czosnkowych nie wspomnę.
Tutaj odpuszczamy keszowanko. Wszystko mokre a wyciągnięcie nawigacji oznacza zalanie telefonu. Nawigację mam wgraną na twardy dysk w głowie. Kilometr za kilometrem, kałuża za kałużą. Nie odpuszczamy bo prognozy są bardzo niepomyślne i wiemy, że i tak zmokniemy. Głodni, zziębnięci i całkowicie wyczerpani pałaszujemy KWAŚNICĘ w hotelowej restauracji. Brawa dla kucharek. To wszystko co o kwaśnicy mówią to prawda - kwaśna, na baranich żeberkach i z pyrami!! Misia na wspomnienie dzisiejszej pogody trzęsie się jeszcze jak galareta.
11 sierpnia (czwartek):
Dopadamy rano rowery i korzystając z ładnej pogody wbijamy się do Koniakowa - najwyżej położonej wiosce w tej części Polski. Trzeba zakeszować!!! Pod kościołem w Koniakowie, w czasie krótkiej przerwy zdobywamy cennego kesza. Cennego, bo.... ŚLĄSKIE zdobyte!!!!! Znów kolejne województwo na mapie kraju zapala sie na zielono. Złota odznaka PTTK coraz bliżej. Jeszcze kilka wycieczek i będzie w zasięgu ręki.
Tego dnia robimy maksa maksów czyli 146 km z sakwami po górskim terenie. Kto jeździ ten wie jaki to koszt. Opava, w którą celowaliśmy, okazuje się pustynią noclegową i po kilkugodzinnym poszukiwaniu wracamy do iluś tam gwiazdkowego najdroższego lokum w mieście.
12 sierpnia (piątek):
Tego dnia robimy 105 klocków po okolicach Ostravy w kierunku zachodnim. Po wczorajszej przecierce idziemy jak kuny chwytając każdy oddech podwójnie. Góra, dół, góra, dół, góra dół. Nudno ale i najbardziej malowniczo. Celem jest Stumperk skąd pozostaje nam na drugi dzień do zrobienia jakieś 40 km do Kralik gdzie zamierzamy zakończyć podróż. Oczywiście w przerwach między podjazdami trafiamy kolejne skrzynki.
Lokujemy się w pensjonacie "Na Chałupkach". Rodzinna atmosfera z dobrą kuchnia w tle rozleniwia nas do zera. Spożywamy wieczornego browara, utopence (marynowane parówki), grilovany harmelin (ichni ser) i kożlinę. Rarytasy.
Tu sprawy nabierają tempa a to za sprawą konieczności znalezienia się w ekspresowym tempie w miejscowości Kraliky gdzie dwa lata temu zakończyliśmy swoją podróż ze Zgorzelca tamże. Około 13.00 przekraczamy rogatki Kralik po 40 km walki o oddech. Tu na rynku przybijamy z FKą pionę!!!! Ta piona ukonstytuowała zamknięcie południowej granicy Polski. Dla niewtajemniczonych powiem, że nasze coroczne tripy maja na celu objechanie Polski dookoła. Odcinek od Zgorzelca do Przemyśla został pokonany!!!
Cel podróży połowicznie został osiągnięty i lądujemy na dworcu. Teraz czas na muzyczne przygody.
Drugim celem naszej wycieczki był koncert czeskiej metalowej grupy NANOVOR, którą widzieliśmy dwa lata temu w okolicach Polic. po tym co zaprezentowali dwa lata temu na scenie w tym nie może być gorzej.
Musimy się teraz teleportować ponad 100 km co czynimy za pomocą vlaka (pociągu). Konduktorzy, obsługa pociągu, panie w kasach i wszyscy inni pomagają nam jak mogą kombinując ile wlezie by wysmyczyć najlepsze dla nas połączenie kolejowe do wsi Vrsovka - miejsca koncertu i innych magicznych rzeczy. Wieczór zapowiada się zacnie. Szybka kąpiel w hotelu i jeszcze tylko 5 km by usiąść na festiwalowej trawie.
O godzinie 19.03 zajeżdżamy na miejsce. To zupełnie inne miejsce grania niż w Polsce. Publikę stanowi zazwyczaj kilkudziesięciu czeskich metali, którzy wraz z wybrankami brykaja wesoło pod sceną. Zazwyczaj bryka jedna, góra dwie osoby. Tak bawią sie czesi - bez oporów i z całego serca. Zespół grał 7 godzin wszystko co w repertuarze mają: Led Zeppellin, Deep Purple, AC DC, Iron Maiden, Manowar i inne topowe dla nas bandy. Po pierwszym godzinnym secie idziemy przywitać się z chłopakami. Jirka Kejzlar, wokalista, poznaje nas od razu bo zapowiedzieliśmy kilka tygodni temu nasz przyjazd. Patrzy z niedowierzaniem bo chyba dotąd wątpił w naszego tripa. Udało się: stajemy oko w oko z zespołem na scenie po sześciuset pokonanych kilometrach. FK oczywiście zaczyna wszystkich całować.
Drugi set rozpoczynają od przedstawienia nas ze sceny, wytłumaczeniu kamratom sytuacji rowerowej i dedykują nam, a jakże, "Born to be wild" i "Highway to hell"!!!! Dość komponujące się z naszą wyprawą tytuły. Czesi zaczynają nas inaczej postrzegać przychodząc i częstując dobrami wszelakimi bo do tej pory patrzyli jak na przybyszów z Matplanety. Bawimy się tak do 2.00. Tańce wolne z dwulatkiem na rękach pod sceną to tutaj standard.
Najmagiczniejszy wieczór muzyczny jaki miałem okazję spędzić.
14 sierpnia (niedziela):
Pokonujemy jeszcze 20 kilometrów przez Nachod do Kudowy, potem jeszcze Kłodzko, Wałbrzych i Wrocław by finalnie wylądować w Poznaniu późno w noc. Serdecznie dziękuję eFce za towarzystwo i wytrwałość, dwóm rowerom z nienaganną jazdę a chłopakom z Nanovoru dalszego grania przez długie, długie lata.
Czechy są wspaniałe!!! Było warto.
udash
sześćdziesiatydziewiąty