Ostatni dzień urlopu - Trzech Króli. Dzień święty trzeba święcić, więc pojechałem starać się o genialną pracę w genialnej firmie z siedzibą nieblisko od domu. Kto nie próbuje, nie wygrywa, nie?
Wylot bladym świtem z Szopena (WAW lub EPWA, jak kto woli). Podróż trwała godzinę krócej niż przejazd samochodem na trasie Warszawa - Poznań. Globalna wioska ta nasza planeta.
Była zagadka na fejsie. Do trudnych nie należała. Dzisiejszy cel - Amsterdam.
Po 4-godzinnym bardzo intensywnym spotkaniu miałem sporo czasu do powrotnego samolotu, więc poszedłem na keszowy spacer. Trochę widoczków.
Pierwszy kesz - fajny, niewielki, ale szczelny i w dobrym stanie.
Być w Amsterdamie i nie wpaść na piwo do czerwonej dzielnicy? Bez sensu przecież, to konieczny punkt programu.
Znowu widoczek i czas na kolejnego kesza (też fajnego).
Nie będę wszystkich keszy pokazywał, ale kolejne landszafty jak najbardziej.
Kolejny kesz - przemiły! Nie będę wrzucał więcej, żeby nie psuć zabawy, ale wszystkie znalezione przeze mnie dzisiaj kesze (a było ich w sumie 11) były dobrze przygotowane, szczelne, opowiadające jakąś historię albo pokazujące ciekawe miejsce.
To co mi się bardzo spodobało to to, że w Amsterdamie jest specjalna seria keszy w kilku językach robiąca za przewodnik po najważniejszych punktach miasta. Bardzo fajny pomysł.
Pierwsze wrażenie - w tym mieście rządzą rowery i skutery. I DOBRZE! Do tego dużo linii tramwajowych. Miasto sprawia wrażenie przyjemnego i niesterroryzowanego przez samochody. Wspaniała sprawa.
Czas na powrót do domu po długim dniu. Jeszcze tu kurna wrócimy! Z GEOPYRĄ!